23.6.12

Dzień, w którym odeszła Amy Winehouse

Puszcza Solska

Późnym popołudniem 23 lipca jechałam na wieś. Dolina Wisły, Sanu, potem Sanny, mijaliśmy Sandomierz, Tarnobrzeg, Radomyśl, Borów, Łążek Szlachecki, zbliżaliśmy się do Ireny. Zanurzeni w sosnowych lasach. Zieleń wdzierała się przez okna samochodu, odurzający zapach lipcowej natury przepełniał płuca wilgocią traw i liści, aromatem mięty i innych przydrożnych roślin. W bagażach: Octavio Paz, Podwójny płomień i Walden Henry D. Thoreau. Przedwieczorny spadek temperatury, miękkie, oranżowe światło, już długie promienie. Radio wyrwało nas z oszołomienia. "Lista osobista", słuchałam jej regularnie. Piotr Metz powiedział Amy Winehouse nie żyje. Natura u szczytu rozpasania - rama dla nekrologu. Ale to były moje myśli i niepohamowana potrzeba puenty za wszelką cenę. Natura nie puentuje. Żyje na swój sposób i nic jej do tego, że Amy Winehouse znaleziona martwa. W leśnych głębinach zajęczało „They tried to make me go to rehab but I said 'no, no, no”… Nad polami jagód i borówek, trawiasto zielonych paproci popłynęło "Why don't you come on over, Valerie?”. Nie skłamię, gdy powiem, że Puszcza Solska współbrzmiała ze wspomnieniem po niezrównoważonej wokalistce. Dla mnie, ale czy jest inny sposób widzenia świata? Wtedy, rok temu, w zmierzchu wciąż jechaliśmy, światła kroiły mrok, oczy zwierząt świeciły w chaszczach, a zapach żywicy nie mijał. Pod wieczór staje się silniejszy, aż chce się go wziąć do ręki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz