11.5.09

Tak samo brudno i śmierdzi

Nie wytrzymałam. Przeczytałam w weekendowej „Gazecie Wyborczej” debatę na temat stanu kultury w ostatnim dwudziestoleciu (Świat nieprzedstawiony, „GW”, 9-10 maja 2009). Zaproszono autorytety starszego pokolenia, będące jednocześnie przedstawicielami establishmentu artystycznego. Byli tam więc: Agnieszka Holland, Grzegorz Kowalski, Kazimierz Kutz i Tomasz Łubieński. Debatę prowadził Adam Michnik. Nową twarz w składzie ulubionych autorytetów „Gazety” stanowił Grzegorz Kowalski. To oznaka świeżo dokonanej nobilitacji sztuk plastycznych, które do tej pory dziennik ten traktował z nieufnością. Zdaje się, że z jednej strony zaproszenie profesora z Wydziału Rzeźby ASP to wynik działalności Artura Żmijewskiego w „Krytyce Politycznej”, ale także pewnie międzynarodowego sukcesu Sasnala (nie wypada już lekceważyć tej dziedziny kultury), z drugiej zaś – coś, co można nazwać „efektem Nieznalskiej”. Czy to naiwność z mojej strony sądzić, że do niedawna najbardziej opiniotwórcza gazeta w Polsce wyciągnęła wnioski z tego, że nie można popierać nowoczesności w kulturze – nomen omen – wybiórczo, czyli w teatrze, filmie, literaturze – tak, w sztukach plastycznych – nie? Jak pokazała niekonsekwentna, za późna i niezbyt przekonująca obrona Doroty Nieznalskiej przez środowiska intelektualne, wybiórczość się mści.

Mnie do debaty przyciągnął udział Agnieszki Holland. Czuję się bowiem zadziwiona tym jak usilnie w naszym życiu publicznym kreuje się Holland na autorytet i jak ona sama na to przystaje. Wypowiada się często i na rozmaite tematy, a jej wypowiedzi są – jak by to ująć – nietrafne, wypowiadane za to ze świadomością stawiania niezwykle ważnych diagnoz. (Podobny jest zresztą moim zdaniem przypadek Jadwigi Staniszkis).

Przeczytawszy debatę w „Gazecie Wyborczej” przypomniałam sobie opinię Janka Sowy, że media bynajmniej nie pomagają w odkrywaniu czy zrozumieniu świata. Media potwierdzają w kółko te same opinie, utwierdzając nas w posiadanym zdaniu. Czytanie prasy to rytuał powtarzania prawd przynależnych danej gazecie, z nią kojarzonych, przez nią wyznawanych, to rytuał deklarowania swojej przynależności ideologicznej.

Dlatego też „Gazeta Wyborcza” do debaty zaprosiła gości przewidywalnych, dlatego też debata nie miała przynieść nic odkrywczego. Jednak – jak napisałam we wstępie – mając tę świadomość mimo wszystko nie wytrzymałam. Zastanawiam się kto jest w stanie wziąć na poważnie wypowiedzi Agnieszki Holland. Pojawia się w nich opis stanu życia publicznego i kultury w Polsce. Powierzchowne uwagi, z których nie wynika nic ponad stereotypy („młodzież rzyga polityką” itp.). Moim zdaniem, Agnieszka Holland nie ma pojęcia o tym, co ludzie tutaj myślą i jak żyją, a wiedzę o Polsce czerpie z „Gazety Wyborczej”. Kultura w Polsce według niej nie ma się zbyt dobrze, a to dlatego m.in., że nie zwraca się tutaj uwagi na rachunek ekonomiczny i niewiele lub nawet nic się nie zmieniło: w teatrze prowincjonalnym (w Opolu) tak samo brudno i śmierdzi jak za PRL. Przede wszystkim jednak zła jest publiczność, bo nic nie rozumie. Została wychowana na telewizyjnych serialach i nic ambitniejszego do niej nie dociera.

Przypominam sobie, że podobne frustracje w stosunku do wiecznie nieobecnej publiczności to myśmy mieli w latach 90. Powszechne było przekonanie, że my się tu męczymy, a publiczność jest niewdzięczna i nie docenia. Potem zaś nagle wszystko się zmieniło. Okazało się, że publiczność jest wręcz spragniona sztuki, ale jest to już inna widownia (bardziej samodzielna i wymagająca, ale też idąca za modami) niż to wdrukował nam PRL. Publiczność ta ma własne zainteresowania i potrzeby, i należy zdobywać jej zaufanie, a nie czekać z założonymi rękami aż sama przyjdzie. Okazało się, że nie wszystkie teatry, kina czy galerie narzekają na frekwencję. Oczywiście, nie jest to przypadek wszystkich instytucji, ale dzieje się coraz lepiej. Na pewno frekwencja i jakość odbioru zależy od miasta, dzielnicy, stopnia wykształcenia, zamożności, ale też od jakości wydarzenia, jego dostępności, a także dotarcia z informacjami o nim do odpowiednich osób. By przyciągać publiczność, trzeba ją rozpoznać i być świadomym do kogo chce się dotrzeć.

Problemem nie jest brak publiczności, ale raczej to, że postępuje rozwarstwienie społeczne i z jednej strony mamy świetnych, dobrze wykształconych, ciekawych, wiedzących czego chcą, wrażliwych widzów, z drugiej zaś – tych, którzy nie czytają książek, nie chodzą na koncerty, do kina itp. i za kulturę wystarcza im telewizor. Przepaść między tymi, z grubsza rzecz biorąc dwoma grupami, powiększa się: ci, co nie są konsumentami kultury, coraz bardziej utwierdzają się w swoim stylu życia, ci zaś, co kulturą się interesują, stają się konsumentami coraz bardziej świadomymi i wymagającymi.

Agnieszka Holland tego nie dostrzega. Notabene mówi też rzecz zadziwiającą w kwestii tego, kto nie jest ciekawym materiałem na film: ojciec Rydzyk. Oczywiście, znana reżyserka ma swoje wybory, ale grzeszyć takim brakiem wyczucia do ciekawych tematów odnoszących się do współczesnej Polski, i to w debacie wypełnionej lamentami, że współczesna Polska nie odbija się w sztuce? Życie i działalność ojca Rydzyka to materiał na film pasjonujący. Postać niejednoznaczna, z tajemnicami, wręcz diaboliczna. Człowiek, który zbudował imperium medialne od zera, człowiek, który ma władzę nad co najmniej połową Polski. Lepiej jednak powtarzać oklepane prawdy jaka ta Polska głupia, jaki tu ciemnogród – i nikomu się nie narażać.