29.5.09

"Staniczki i majteczki"

Nie ukazuje się zbyt wiele książek podsumowujących najnowsze wydarzenia w sztuce, stąd każda taka publikacja powinna być witana z uwagą. Omawiana już przeze mnie książka o grupie Ładnie, a także świeżo wydana publikacja monograficzna Grupy Sędzia Główny są ambitnymi i solidnie opracowanymi propozycjami interpretacji najnowszych zjawisk, które mocno namieszały w sztuce ostatnich lat. Przy tym grupa Ładnie to już zamknięty rozdział, fenomen, który odszedł w przeszłość, co niewątpliwie ułatwia pracę badawczą interpretatorów. Książka o Sędzi Głównym wydaje się przy poprzedniej nie tak finezyjnie skonstruowanym projektem, lecz dotyka zjawiska, które dzieje się na naszych oczach, jest otwarte na zmiany, co czyni karkołomnym zadanie opisu i interpretacji.

Książka o performerskim duecie Aleksandry Kubiak i Karoliny Wiktor została wydana staraniem BWA w Zielonej Górze. Grupa Sędzia Główny (w książce stosuje się także nazwę GSG) wpuściła świeże powietrze do świata polskiego performance, który wydaje się pozostawać zastygnięty na zdobytych kilkadziesiąt lat temu pozycjach. Artystki dużą częstotliwością i rozmaitym umiejscowieniem swoich działań powodowały, że trudno było ogarnąć ich całokształt. Publikacja to umożliwia.

Dodatkowo jeszcze w chwili obecnej następuje zmiana w twórczości Oli Kubiak i Karoliny Wiktor. Wydają się one być świadome zagrożeń, jakie na nie czyhają wraz z uznaniem zyskanym w ostatnich latach (nagroda w Trento, uczestnictwo w ważnych wydarzeniach w Polsce i szerokie omawianie ich prac). Ich akcje stają się bogatsze, nie są już tylko performance, ale przybierają formę inscenizowanego filmu, fotografii. Przy tym – jak zauważyła Ewa Tatar w książce im poświęconej – coraz częściej występują w rolach silnych, panujących kobiet. Rozpoczęły też nowy cykl nazwany Beznadziejnik. Ta prowokacja, stając w poprzek oczekiwań krytyki i publiczności; oczekiwań, że ciągle będą robić to samo, co robią, ale jeszcze mocniej i – dodatkowo będą zaskakiwać, dała im wolność, sprawiła, że pokazały twarz niezależnych artystek, pragnących podążać własną drogą.

GSG od początku zaznaczyła się jako zjawisko wyjątkowe. Styl działania grupy jest bezkompromisowy, ostry i jednocześnie samoświadomy, niezależny od prądów i mód, choć doskonale o nich wiedzący. Z jednej strony można nawet złośliwie skomentować performance Sędzi, że ilustruje on pewną prawidłowość. Dzieje się bowiem regularnie tak, że gdy performance uprawiają kobiety, które posługują się własnym ciałem, to mają ku temu nie tylko powody, ale i warunki. Często więc wywrotowe w założeniu działania są tworzone przez artystki, których ciała są atrakcyjne i odpowiadają tradycyjnym kanonom piękna. Działania interpretuje się potem jako coś w rodzaju „destrukcji tradycyjnego aktu”. Artystki z Sędzi Głównego są młode, apetyczne, powabne i podniecające erotycznie. Inna sprawa – i tu zaczyna się subwersywność – że są tego całkowicie świadome. Nie kokietują. Swoje ciała traktują jak narzędzia i właściwie są wobec nich bezlitosne. Karol Sienkiewicz, który zredagował książkę, miał rację zauważając ambiwalencję w traktowaniu przez publiczność nagich kobiet. Zawsze są traktowane przedmiotowo, raz jednak jako obiekty przyjemności i pożądania, innym razem jako ofiary. Stąd, słusznie wypunktowany przez niego dwojaki rodzaj reakcji na performance Sędzi Głównego. Z jednej strony jest gapienie się na pupy, np. w Telegrze w TVP Kultura, gdzie artystki były posłuszne poleceniom widzów wydawanym telefonicznie. Nastąpiła zatem seria próśb mężczyzn, by podnosiły sukieneczki i zdejmowały staniczki oraz majteczki. Z drugiej strony jednak, ludzie litowali się nad nimi i ruszali na pomoc.

Na czym jednak miałaby polegać wyjątkowość działań duetu? Nad odpowiedzią biedzą się autorzy tekstów zawartych w książce. Mimo że pisane dobrze i zawierające mnóstwo celnych obserwacji, teksty pozostawiają po sobie niedosyt. Fenomen Sędzi Głównego pozostał nietknięty. Coś ważnego umyka. Niemożność opisania tego czynnika bierze się prawdopodobnie z emocjonalnej intensywności, jaką obdarzone są akcje. Intensywnej obecności autorek, intensywności emocjonalnej widzów. Takiej intensywności nie da się opisać, można ją tylko spróbować przybliżyć.

Spośród cech określających działalność duetu performerskiego, krytycy wymieniają bezwstyd, wzbudzanie poczucia żenady, bliźniactwo w myśleniu, tak niezwykłą bliskość, że aż przeradzającą się w miłość, wykorzystywanie intymności jako budulca sztuki.

Karol Sienkiewicz skupia się na poczuciu żenady, jakie ogarnia nas, widzów w sytuacjach przekraczających normy zachowania: zażenowanie i chęć ucieczki. Przywołuje niezbyt trafne moim zdaniem odniesienie do ekshibicjonisty polującego na kobiety-widzów w ustronnych miejscach. Z czasem autor tonuje to porównanie, pisze o różnicach między niezbyt apetycznym gościem prezentującym w krzakach swe wdzięki a artystkami rozbierającymi się i upokarzającymi dla sztuki. Tu i tam jednak widzowi ma towarzyszyć poczucie wstydu, skrępowania i paniki. Nie wydaje mi się to słuszne. Być może w grę wchodzi płciowe zróżnicowanie widzów. Zapewne kobiety patrzą inaczej na działania GSG. Jednak nie zażenowanie wydaje się być głównym uczuciem podczas performance’ów. Trudno określić jedno dominujące, jednak to, czego ja doświadczyłam, była raczej intensywnością. Intensywnością czego? Bycia artystek tu i teraz, intensywnością współodczuwania piękna, bólu, oddawania się w ręce publiczności.

Ewa Tatar skupiła się na wyjątkowości duetu z racji „bliźniactwa”. Sędzia Główny opiera się na czymś więcej niż współpracy. Obie artystki są dla siebie więcej niż koleżankami, więcej niż przyjaciółkami. Są swoimi drugimi połówkami. Myślą i odczuwają bardzo podobnie. Określają i czyni to w ślad za nimi autorka tekstu, jako lustrzane odbicia. Mamy tu zatem do czynienia z symbiotycznością czucia, myślenia i działania, z powieleniem, zwiększeniem siły przekazu poprzez zdublowanie go. Każda z członkiń Sędziego zachowuje przy tym własną osobowość, odrębność i różnice w wykonywaniu performance.

Bazą ich akcji jest porozumienie i współodczuwanie napędzające współdziałanie. Performance Sędziego Głównego nie bazują na współzawodnictwie ani na kolizji, nie napędzają się konfliktem, napęd swój czerpią z porozumienia i wspierania się nawzajem. Jest tu nieustanny, odruchowy wręcz przepływ porozumienia, dawania i brania. Ta podstawa czyni je silnymi i intensywnie działającymi na ludzi. Od biologicznego bliźniactwa różni je to, że wspólnotę wykorzystują do konkretnego celu. Stanowi katalizator i pudło rezonansowe działalności.

Twórczość Sędziego nie jest feministyczna w sposób programowy. Mówienie o opresji kobiet nie stanowi dla nich pierwszorzędnego celu, tak samo jak działanie na rzecz równouprawnienia. Jeśli jednak patrzy się na wymowę tego, czym się zajmują, sensy, jakie się tworzą, wyraźnie rysuje się tu feministyczna problematyka. Ewa Tatar wspomina, że działalność ta jest wymierzona przeciwko obrazowi pięknej kobiety i ma na celu popsucie, zdewastowanie obrazu idealnego ciała. Myślę, że to do jakiegoś stopnia jest ważne, jednak również plasuje się gdzieś z boku. To, co powoduje, że działalność Sędzi wyrywa się z ram zastygniętego w kombatanctwie i nudzie środowiska performerskiego, jest bezpruderyjne i ostre wręcz mówienie o rzeczach, które należą do tematów unikanych, do tematów tabu w niezwykle nieśmiałej obyczajowo Polsce.

Więc przede wszystkim jest to sztuka o zażyłości czy wręcz miłości między kobietami, o niezwykłej bliskości między nimi. Ewa Tatar używa nawet terminu „lesbijstwo”. Po drugie, sztuka ta mówi o seksie, erotyce, o uwodzeniu, podnieceniu, pożądaniu. Skoro mówi o formach, jakie przybiera pożądanie czy więcej – proces wzbudzania podniecenia, uwodzenia i wejścia w posiadanie obiektu pożądania, to pojawia się tutaj i brutalność, agresja, upokorzenie, władza. Skoro mowa o seksie i o fantazjach go dotyczących, to pojawiają się motywy podglądania, traktowania przedmiotowego, przywłaszczania, ujarzmiania, zadawania bólu, przyjmowania ról pana i ofiary. Są tutaj i sadyzm, i masochizm, problematyka nieczystości, wreszcie – przyjmowania i wydalania. W rozmowie, jaką Karol Sienkiewicz przeprowadził z artystkami pojawił się wątek pornografii. Karolina Wiktor zaczęła opowiadać o zainteresowaniu filmami porno. Szkoda, że wątek nie znalazł nigdzie pogłębienia.

Tekst Piotra Rypsona zajmuje się znaczeniem intymności w sztuce Sędzi Głównego. I ten wydaje się iść z boku tego, co najważniejsze. Intymność między artystkami, intymność jako jawna bohaterka ich działań, odsłanianie intymności. Według mnie jednak intymność w wydaniu Sędzi Głównego ulega inscenizacji. Intymne są raczej ich relacje, intymne pozostają inspiracje, nie zaś działalność artystyczna. Najbardziej intymne wydają się Szepty… Trwa w nich dźwięcząca cisza, artystki sugerują coś, lecz nie mówią dając tym samym wielką przestrzeń na domysły, dopowiedzenia, można próbować tylko wsłuchiwać się i odgadywać, co mówią. Prawdziwa intymność bowiem pozostaje zamknięta. Otwarta, odsłonięta przestaje być sobą.

Pozostaje jeszcze tekst Małgorzaty Ludwisiak przynoszący spojrzenie na ostatni etap twórczości Sędziego i tekst Marii Rubersz o działaniu w TR. Niezastąpione jest kalendarium twórczości GSG z opisami performance’ów, bibliografią i cytatami. Są jeszcze interesujące materiały źródłowe w postaci fragmentów zapisu rozmów z telewidzami w Telegrze oraz autorski opis Wirusa z TR. Do tego bogactwa dochodzi jeszcze płyta z rejestracją pierwszego wspólnego performance - Rozdział I.

Na koniec jeszcze dwie obserwacje. Jedna to zadziwiający fakt, że gdy tylko Sędzia wystartował, to od razu z mocnymi wystąpieniami utrzymanymi w swoim stylu. Od razu pojawiła się właściwa forma. Dosadne, zmysłowe działania, posługujące się skrótem, czynnością-znakiem lub stanem-znakiem. Nic dodać nic ująć. Np. Rozdział V z BWA w Zielonej Górze (2002), gdy stały w przezroczystych tubach i oddychały wspólnym powietrzem do czasu gdy je ktoś stamtąd wyzwolił. Było to bodajże rok po rozpoczęciu przez nie współpracy.

Druga uwaga dotyczy samej nazwy. Może przeoczyłam fakt, ale w książce nie znalazłam prób wyjaśnienia znaczenia. Przecież jednak, skoro artystki sobie tę nazwę nadały, był to gest świadomy, to warto się zastanowić co chciały o sobie powiedzieć. Można by zapytać o sądowy termin, związany z władzą orzekania o czyimś losie, a także jak zimna jurysdykcja może iść w parze ze wzbudzaniem gorących emocji. Także rodzaj męski sędziego jest intrygujący, zwłaszcza, że pojawia się w nazwie aluzja żeńska – sprawiająca kłopoty przy odmianie końcówka „-a”. Czy ktoś dokonał takiej interpretacji, czy z jakiś powodów uznano, że nie warto?

Publikacja udała się, jest ważna i potrzebna. Przynosi mnóstwo informacji, ale pozostawia wiele tropów nadających się do pogłębienia. Czego jednak się spodziewać? Sędzia Główny wciąż działa i ma się dobrze.


Grupa Sędzia Główny, koncepcja publikacji Wojciech Kozłowski, Sędzia Główny, redakcja Karol Sienkiewicz, Zielona Góra 2008

19.5.09

Wystawa jako archiwum

Zaczął się Miesiąc Fotografii w Krakowie. Maj stał się w Polsce czasem fotografii, bo i w Łodzi trwa festiwal, i otworzyło się Biennale w Poznaniu. Nie zauważyliśmy jak fotografia stała się najbardziej rozchwytywaną dyscypliną artystyczną w naszym kraju. A ciągle znajduje się jakby z boku głównego nurtu życia artystycznego.

Krakowski Miesiąc Fotografii utrzymuje wysoki poziom z zeszłych lat. Tegoroczny sprawia wrażenie bardziej jednorodnego i konsekwentnego niż poprzednie. Nie widziałam do tej pory wszystkiego, jednak z tego, co zobaczyłam, wnioskuję, że to, co przeszkadzało dotychczas – część rzeczy włączonych na siłę – nie ma teraz miejsca. Tradycyjnie już imprez zorganizowano bardzo wiele, pojawił temat wiodący (pamięć przetworzona), gość festiwalu (Czechy), jest program off i sporo miejsc oraz instytucji współpracujących.

Bardzo sympatyczną cechę Miesiąca stanowi rozrzucenie go po mieście, co sprawia, że odwiedzając wystawy, chodzi się po Krakowie i poznaje niekoniecznie najbardziej znane i turystyczne zakątki. W tym roku zabrakło jednak wystaw w prywatnych mieszkaniach, co wcześniej dawało niepowtarzalna okazję do poznawania podszewki miasta, jego życia prywatnego. Można za to przejść się ulicą Starowiślną, co prawda niezbyt nastrojową, ale prowadzącą ze Starego Miasta do Wisły, i zobaczyć zdjęcia porozrzucane w różnych witrynach barów i sklepików. Znalazły się nawet w sklepie spożywczym w mojej kamienicy.

Zróżnicowaniu lokalizacji odpowiada zróżnicowanie charakteru imprez. Obok wystaw indywidualnych, są tu ambitne wystawy zbiorowe. Te ostatnie są dla mnie, prawdę mówiąc, najatrakcyjniejszą częścią Miesiąca. W tym roku wszyscy mówią o wystawie „Archiwum Centralne”. Zapowiada się pasjonująco, w życiu publicznym bowiem archiwa odgrywają zasadniczą, a zarazem złowieszczą rolę – mogą złamać komuś życie. Tymczasem „Archiwum Centralne” rezygnuje już na wstępie z oczywistych tropów. Nie ma publicystycznych odniesień do najnowszej polskiej historii. Segregatory i mikrofilmy znalazły się na zdjęciach Przemysława Pokryckiego, jednak nie ma mowy o tropieniu TW w wydaniu polskim.

„Archiwum” zmusza do wyjścia poza tradycyjne centrum Krakowa. Umieszczono je w fabryce Erdal, której wejście zdobi symbol firmy – wielka żaba w koronie (przy czym żaba jest koloru czerwonego). Wystawa ma aż czterech kuratorów. Ma też dość enigmatyczny wstęp, z którego najbardziej przypadł mi do gustu następujący passus: Miejsce, w którym dokonuje się […] proces fermentacji, maturacji archiwum fotograficznego: przestrzeń, w której z olbrzymiej masy nagromadzonego materiału wytrącają się sensy. Czy rzeczywiście z powyższego wynika, że zadaniem kuratorskim było nagromadzić masę materiału w nadziei na sprowokowanie procesów, które same wygenerują znaczenie? Ryzykowny eksperyment. Wystawa ma stanowić zbiór kilkunastu samodzielnych projektów. Taka zasada kompozycyjna ma uzmysłowić rozległość tematyki. Tak więc, oddzielne pokazy, zrealizowane przez oddzielne zespoły ludzi (co robi zresztą duże wrażenie: wystawa w końcu nie tak wielka, a wszędzie jakaś współpraca, jacyś asystenci, no i nie zapominajmy o aż czterech kuratorach!), mają poruszać rozmaite aspekty tematyki archiwalnej, pokazać jak różny użytek można czynić z miejsc, w których przechowuje się dokumenty, jak mogą one przysłużyć się sztuce.

Wrażenie jakby materiał wszedł na głowę kuratorom, jednak dominuje, tak jakby widząc rozległość pola, kuratorzy od razu złożyli broń (co zresztą zasugerowali we wstępie). Przy czym, jako osoby intensywnie nad czymś pracujące, obiekt swych poszukiwań zaczęli dostrzegać wszędzie. Inne podejrzenie, jakie żywię, jest takie, że dotarli do świetnych rzeczy, ale dość jednak przypadkowych. Tak by się tłumaczył nierówny poziom projektów wchodzących w skład wystawy. Rzeczy intrygujące sąsiadują ze wstrząsającymi, te z nudnymi, wtórnymi bądź wypadającymi komicznie. Zdarzają się też zmarnowane okazje.

Do tych ostatnich należą, moim zdaniem, fotografie przyrodnicze ze zbiorów Biblioteki Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie. Przedstawiają martwe zwierzęta, albo jakieś po nich pozostałości (np. czaszki). Jest ich dosłownie kilka, a szkoda, bo stanowią bardzo obiecujący, niepokojący w wymowie materiał. Ich powiększenie do rozmiarów fototapety, a także wybór zdjęć atrakcyjnych ze względu na kuriozalność, upiorność i niesamowitość, sprawia, ze patrzy się na nie jako na estetyczne, tracące myszką okazy. Straconą okazję stanowi też archiwum Zbigniewa Dłubaka. Archiwa artystów to w ogóle olbrzymi i pasjonujący temat. Mieszają się w nich źródła inspiracji, rzeczy, którymi nigdy się nie zajęli, choć zamierzali, dokumentacja własnej twórczości, zawsze czekająca na uporządkowanie. O zajęcie się archiwum Dłubaka został poproszony Krzysztof Pijarski, który nie dał sobie rady, bo nie miał pojęcia jak je ugryźć. Stąd dość nieśmiałe próby przeniesienia archiwum do Fabryki Erdal w formie po prostu przefotografowanej – i to w skromnym wyborze, jak sądzę. Gdyby jeszcze całość, to znaczy każda kartka i każdy element ze zbiorów artysty znalazł się na zdjęciach, tymczasem trafiły tu materiały wyselekcjonowane, nie wiadomo według jakiego klucza. Niewiele z nich wynika. Tak samo zresztą jak oglądanie już po raz nie wiem który filmu dokumentującego działania Kowalni. Pracownia Grzegorza Kowalskiego nie jest niczemu winna, ale pokaz irytuje, bo sprawia wrażenie jakby nie było w Polsce innych twórczych pracowni. Pewnie stanowią rzadkość, trudno jednak uwierzyć, że Kowalnia i długo nic.

Najciekawszą część stanowi grupa projektów prezentujących zdjęcia związane z historią, propagandą, służbami specjalnymi, szpiegowaniem ludzi, lub jeszcze inne projekty dokumentujące rzeczywiste wydarzenia, fakty. Zespół zdjęć z Pragi czeskiej stanowi wstrząsający dokument. „Praga w obiektywie tajnej policji” to materiały operacyjne bezpieki, w wyborze Vladimira Bosaka, które – jak głosił tekst komentarza – nigdy wcześniej nie zostały wywołane, a pochodzą ze szpiegowania ludzi. Dziwne i niezbyt komfortowe wrażenie sprawia świadomość, że zdjęcia te to coś więcej niż tylko obrazki. Że miały władzę nad ludzkimi życiami, ludzie na ich podstawie lądowali na długie lata w więzieniu, byli zsyłani do pracy palacza w kotłowni (jak Hrabal) itp. A teraz leżą sobie gdzieś w jakichś teczkach, na półkach. Na te, które pokazano w „Archiwum” być może nikt nawet nie spojrzał. Dopiero teraz patrzymy na nie, ale spojrzenie się zmieniło, nie oznacza zagrożenia, oskarżenia o czynienie rzeczy antypaństwowych czy zabronionych przez prawo. Dzisiaj zdjęcia zostały wybrane ze względu na wartość wystawienniczą. Mają więc być interesujące, odpowiednio wymowne, przenosić wartości estetyczne. Ich zła jakość, specyficzna kompozycja, niedoświetlenie sprawia, że czujemy historię czającą się za plecami, groźbę tych narzędzi prześladowania.

Podobną problematykę podejmują zdjęcia z Poznania („On Duty. Poznań 56”). Kolejny już raz na Miesiącu Fotografii pojawia się zestaw zdjęć dokumentujących Poznański czerwiec 1956. Tym razem są to zdjęcia robione z ukrycia – aparat był ponoć umieszczony w guziku – i przez to, że nieupozowane, spontaniczne, robią tym bardziej wstrząsające wrażenie. Widzimy początek protestów: ludzi, którzy spontanicznie dołączają do demonstracji, wysypują się z okien, obserwują. Uderza dokument epoki, jak wyglądali, jak biednie byli ubrani. Jednocześnie nad ludźmi tymi wisi groźba, symbolizuje ją zaznaczony nad niektórymi głowami, na niektórych zdjęciach krzyżyk, oznaczający, że ten fragment jest do powiększenia. Fotografa nie widzi nikt – mamy więc autentyczny dokument epoki, z samego serca wydarzeń, wykonany w ramach czynności operacyjnych SB.

Oba zespoły zdjęć dotykają więc podobnego problemu: dokumentu i jego władzy nad ludźmi. Nie bardzo jednak wiem jaki aktualny problem związany z archiwami się tutaj pojawia. Czy coś więcej ponad banalne stwierdzenie o tym, że można czynić z nich różny użytek i że zdjęcia w nich przechowywane mają rozmaite zastosowanie, które zmieniają się w miarę upływu czasu.

Do tej grupy dochodzą inne, niezwykle interesujące zestawy zdjęć: „Nein, Onkel. Kadry z innego frontu 1938-1945” ze zdjęciami pochodzącymi z Archiwum Współczesnych Konfliktów w Londynie oraz zdjęcia z pracowni fotograficznej przy Muzeum Żydowskim w Pradze. Wnoszą one inną nieco problematykę, wiążą się z kreacją obrazu, z upamiętnianiem, więcej w nich kreacji, nie pokazują przy tym typowych obrazów, kojarzących się z danymi wydarzeniami historycznymi. Pierwsza grupa, „weseli Naziści”, pokazuje co się działo na zapleczu frontu, chwile odprężenia, zabawy żołnierzy III Rzeszy. Pokazuje młodych chłopców i dojrzałych mężczyzn, jak w czasie wakacji, w śmiesznych przebraniach, w wiejskim plenerze. Jak napisano nie bez racji w komentarzu, wykonywane do domowych albumów fotografie pokazują ludzi oddających się codziennym czynnościom, w tym beztroskiej zabawie często zabarwionej podtekstami erotycznymi. Z kolei fotografie z Muzeum Żydowskiego to inscenizowane martwe natury. Nie są one jednak „niewinne”, przedmioty wybrane do nich stanowią mienie zagrabione Żydom w czasie wojny. Przedmioty te zostały poustawiane w rytmiczne kompozycje, raz np. pojawiają się termometry lekarskie, innym razem termosy i wszelkie inne przedmioty, jakich używa się w domu. Jak piszą Daniella Deutelbalm i Ondrej Chrobak, przedmioty te należały do kogoś, kto je nabył, ich używał i być może lubił. Są zaś fotografowane przez kogoś, kogo przedmioty wkrótce skończą w ten sam sposób. Zdjęcia, robione z użyciem reguł kompozycji awangardowej powstawały bowiem przy Gminie Żydowskiej jako ilustracje do rocznych sprawozdań z rabunku majątku tych, których zdążono już wywieźć.

Zestawy te uzupełniają się. I tu, i tam mamy do czynienia z poczuciem niewygody. W pierwszym przypadku uwodzi, ale i uwiera świadomość, że na zdjęciach niewinnie bawią się kaci i że tak jak my lubią zachody słońca, małe pieski, wyścigi w workach i tym podobne, poczciwe atrakcje życiowe. Na pewno zresztą zdjęcia te nie byłyby nawet w połowie tak interesujące, gdyby występowali na nich jacykolwiek mężczyźni. W zestawie praskim mamy do czynienia z efektem działalności tych właśnie mężczyzn, co tak niewinnie się bawią. Nie widzimy twarzy ofiar, ale widzimy ślady ich zwykłego życia. I tu, i tam, nie to, co widzimy, jest ważne i tworzy napięcie, ale historia, która stoi poza zdjęciami, w tle. Do odbioru tych zdjęć potrzebna jest znajomość tego kiedy i w jakich warunkach powstały. Inaczej będą to zwykłe, może i śmieszne obrazki. Jaką rolę w ich wypadku pełnią archiwa? Przechowywanie i udostępnianie. Zadanie interpretacji do archiwów już nie należy.

Ze wspominanego już Archiwum Współczesnych Konfliktów pochodzi także zestaw zdjęć Igora Vikhoreva. Te powstały niezależnie od biegu historii. Znamy inne przykłady takiej działalności, na poły obsesyjnej, na poły artystycznej w reżimie totalitarnym. Przybierają one formę działań prywatnych, na własny użytek, często pod osłoną czterech ścian domu. Zdjęcia były robione w latach 60. w Petersburgu, w czasie Chruszczowowskiej odwilży. Pojawia się na nich kobieta pozująca pewnie i władczo, często dosiada mężczyzny lub zwierząt (co pewnie w niezamierzony sposób nawiązuje do archaicznej ikonografii bogiń, ale to inna sprawa). Tutaj na pozór historia jest zupełnie nieobecna. Oczywiście, to nieprawda, bo widać ją przez swoiste zamknięcie się tych zdjęć, skupienie się na prywatności, ściśniętą, ograniczoną przestrzeń. W samej formie pojawiają się tu elementy mówiące o ciśnieniu historii. Tak więc, w archiwach znajduje się także miejsce na prywatne, erotyczne obsesje, które mimochodem dają świadectwo czasom swego powstania.

Inne zdjęcia nie wchodzą już w skład tak mocnych całości i stanowią mniej lub bardziej trafiony do dodatek do wspomnianych projektów. Najciekawsze, lecz o zupełnie innym charakterze i obdarzone kompletnie odmienną interpretacją, są zdjęcia z kolekcji Wojciecha Nowickiego. Interpretację tę charakteryzuje pewna lekkość, żeby nie powiedzieć nonszalancja, która wyróżnia ten zespół archiwalny, od reszty, kojarzącej się raczej z „ciężką” historią, rzeczami zasadniczymi. Według Nowickiego zatem zdjęcia należy zostawić z pewnym niedomówieniem, pozwolić im na posiadanie tajemnicy. To – cytując kolekcjonera – zbiór, który pozornie donikąd nie prowadzi. Nie wiadomo bowiem o tych zdjęciach nic. Tak więc archiwum Nowickiego, to nie archiwum, a zbiór czystych obrazów, bez żadnych podpórek. To stare zdjęcia, niewielkie odbitki, które jakby podglądamy przez dziurki w ścianie. Wybrane ze względu na „coś”, co w każdym z nich tkwi – jakąś dziwaczność przyciągającą uwagę. Mniej najbardziej przypadł do gustu jednak sporych rozmiarów wydruk, jakiegoś bagnistego terenu, gdzie w cienistej wodzie odbijają się drzewa. Nic nie wiadomo. Informe w czystej postaci. Jednak nie podejmuję się poszukiwania związków tego projektu z ideą wiodącą całej wystawy. To raczej ciekawy przyczynek do problematyki kolekcjonerstwa i obrazu-wizerunku w ogóle.

„Wszystkie śluby mojej mamy” Grażyny Makary porusza problematykę niezwykłej uniformizacji prywatnych uroczystości. Wszystkie one wyglądają tak samo i tak samo nijako. To dokumentacja z Urzędu Stanu Cywilnego w Sobkowie - zdjęcia ze ślubów cywilnych, od lat siedemdziesiątych po 2003. To, co ta część projektu daje do myślenia i co pozostawia po sobie, jednak bardzo kojarzy się z dokonaniami innych artystów. Mnie do głowy przychodzi natychmiast Alexander Honory, który ze zdjęć znalezionych, dokumentujących uroczystości rodzinne, jak śluby czy chrzty, pokazał ich brzydotę, powtarzalność, nijakość. Potraktował je jako klocki w abstrakcyjnej kompozycji z ludzi.

Zdjęcia wchodzące w ramy „Dokumentacji fotograficznej zmienności genetycznej w europejskiej kolekcji odmian buraka ćwikłowego” wydają się być w tym sąsiedztwie kompletnym nieporozumieniem. Zastanawiam się dlaczego je odbieram jako komiczne, bo przecież to jeden z bardziej typowych przykładów zawartości archiwum. A jednak do tej wystawy nijak nie pasuje. Dzieje się tak, bo buraki pojawiają się nagle, nie poprzedzone niczym ani nie znajdujące niczego, co by ich wątek – mechanicznego, naukowego archiwum i czystej dokumentacji – kontynuowało. Pojawiają się – nomen omen – ni z gruszki, ni z pietruszki.

Jestem jednak gotowa przyznać rację kuratorom. Ta wystawa jest rzeczywiście rodzajem archiwum. Sama zbiera materiały na zasadzie trochę przemyślanej, a trochę jak popadnie. Pojawiają się tutaj pewne wątki, pokrewieństwa. Trudno jednak ocenić czy wygenerowała je sama masa materiału czy świadomy zamiar. Brakuje mi tutaj konsekwentnie poprowadzonej myśli, brakuje zdecydowania się na jakąś konkretną problematykę.

Jednak wystawa ta ma wiele zalet. Bardzo przyjemnie się ją ogląda, co nie jest bez znaczenia. I ostatecznie, nie wszystkie wystawy muszą rozprawiać się w sposób definitywny z jakąś problematyką, dogłębnie ją penetrować.

Ta wystawa zatrzymuje się w pół drogi, powstrzymuje się przed definiowaniem, jest impresją obdarzoną dużą dawką poczucia humoru.

To w sumie całkiem niezła rekomendacja.


"Archiwum Centralne", Miesiąc Fotografii w Krakowie, Fabryka Erdal, Kraków, czynne do 31 maja 2009, kuratorzy: Karol Hordziej, Piotr Lelek, Wojciech Nowicki, Łukasz Trzciński

strona www Photomonth

11.5.09

Wielka spódnica Moniki Dróżyńskiej





W sobotę, 9 maja, odbył się wielki finał akcji Moniki Drożyńskiej i Klubu Osiedlowego Wola Duchacka Wschód. Impreza uświetniała zamknięcie Klubu, który znajduje się w budynku przeznaczonym do wyburzenia. Na jego miejscu powstanie nowy blok, a Wola Duchacka Wschód stanie się pustynią kulturalną, przynajmniej do czasu, gdy Klub zainauguruje swą działalność w nowych pomieszczeniach.

Monika szyła wielką spódnicę, ta spódnica stała się rodzajem namiotu, w którym mogą tymczasowo odbywać się imprezy Klubu. Szycie spódnicy odbywało się przez kilka miesięcy, jako seria spotkań ze wszystkimi chętnymi, brały w nim udział m.in. panie z Klubu Seniora.

Tak samo brudno i śmierdzi

Nie wytrzymałam. Przeczytałam w weekendowej „Gazecie Wyborczej” debatę na temat stanu kultury w ostatnim dwudziestoleciu (Świat nieprzedstawiony, „GW”, 9-10 maja 2009). Zaproszono autorytety starszego pokolenia, będące jednocześnie przedstawicielami establishmentu artystycznego. Byli tam więc: Agnieszka Holland, Grzegorz Kowalski, Kazimierz Kutz i Tomasz Łubieński. Debatę prowadził Adam Michnik. Nową twarz w składzie ulubionych autorytetów „Gazety” stanowił Grzegorz Kowalski. To oznaka świeżo dokonanej nobilitacji sztuk plastycznych, które do tej pory dziennik ten traktował z nieufnością. Zdaje się, że z jednej strony zaproszenie profesora z Wydziału Rzeźby ASP to wynik działalności Artura Żmijewskiego w „Krytyce Politycznej”, ale także pewnie międzynarodowego sukcesu Sasnala (nie wypada już lekceważyć tej dziedziny kultury), z drugiej zaś – coś, co można nazwać „efektem Nieznalskiej”. Czy to naiwność z mojej strony sądzić, że do niedawna najbardziej opiniotwórcza gazeta w Polsce wyciągnęła wnioski z tego, że nie można popierać nowoczesności w kulturze – nomen omen – wybiórczo, czyli w teatrze, filmie, literaturze – tak, w sztukach plastycznych – nie? Jak pokazała niekonsekwentna, za późna i niezbyt przekonująca obrona Doroty Nieznalskiej przez środowiska intelektualne, wybiórczość się mści.

Mnie do debaty przyciągnął udział Agnieszki Holland. Czuję się bowiem zadziwiona tym jak usilnie w naszym życiu publicznym kreuje się Holland na autorytet i jak ona sama na to przystaje. Wypowiada się często i na rozmaite tematy, a jej wypowiedzi są – jak by to ująć – nietrafne, wypowiadane za to ze świadomością stawiania niezwykle ważnych diagnoz. (Podobny jest zresztą moim zdaniem przypadek Jadwigi Staniszkis).

Przeczytawszy debatę w „Gazecie Wyborczej” przypomniałam sobie opinię Janka Sowy, że media bynajmniej nie pomagają w odkrywaniu czy zrozumieniu świata. Media potwierdzają w kółko te same opinie, utwierdzając nas w posiadanym zdaniu. Czytanie prasy to rytuał powtarzania prawd przynależnych danej gazecie, z nią kojarzonych, przez nią wyznawanych, to rytuał deklarowania swojej przynależności ideologicznej.

Dlatego też „Gazeta Wyborcza” do debaty zaprosiła gości przewidywalnych, dlatego też debata nie miała przynieść nic odkrywczego. Jednak – jak napisałam we wstępie – mając tę świadomość mimo wszystko nie wytrzymałam. Zastanawiam się kto jest w stanie wziąć na poważnie wypowiedzi Agnieszki Holland. Pojawia się w nich opis stanu życia publicznego i kultury w Polsce. Powierzchowne uwagi, z których nie wynika nic ponad stereotypy („młodzież rzyga polityką” itp.). Moim zdaniem, Agnieszka Holland nie ma pojęcia o tym, co ludzie tutaj myślą i jak żyją, a wiedzę o Polsce czerpie z „Gazety Wyborczej”. Kultura w Polsce według niej nie ma się zbyt dobrze, a to dlatego m.in., że nie zwraca się tutaj uwagi na rachunek ekonomiczny i niewiele lub nawet nic się nie zmieniło: w teatrze prowincjonalnym (w Opolu) tak samo brudno i śmierdzi jak za PRL. Przede wszystkim jednak zła jest publiczność, bo nic nie rozumie. Została wychowana na telewizyjnych serialach i nic ambitniejszego do niej nie dociera.

Przypominam sobie, że podobne frustracje w stosunku do wiecznie nieobecnej publiczności to myśmy mieli w latach 90. Powszechne było przekonanie, że my się tu męczymy, a publiczność jest niewdzięczna i nie docenia. Potem zaś nagle wszystko się zmieniło. Okazało się, że publiczność jest wręcz spragniona sztuki, ale jest to już inna widownia (bardziej samodzielna i wymagająca, ale też idąca za modami) niż to wdrukował nam PRL. Publiczność ta ma własne zainteresowania i potrzeby, i należy zdobywać jej zaufanie, a nie czekać z założonymi rękami aż sama przyjdzie. Okazało się, że nie wszystkie teatry, kina czy galerie narzekają na frekwencję. Oczywiście, nie jest to przypadek wszystkich instytucji, ale dzieje się coraz lepiej. Na pewno frekwencja i jakość odbioru zależy od miasta, dzielnicy, stopnia wykształcenia, zamożności, ale też od jakości wydarzenia, jego dostępności, a także dotarcia z informacjami o nim do odpowiednich osób. By przyciągać publiczność, trzeba ją rozpoznać i być świadomym do kogo chce się dotrzeć.

Problemem nie jest brak publiczności, ale raczej to, że postępuje rozwarstwienie społeczne i z jednej strony mamy świetnych, dobrze wykształconych, ciekawych, wiedzących czego chcą, wrażliwych widzów, z drugiej zaś – tych, którzy nie czytają książek, nie chodzą na koncerty, do kina itp. i za kulturę wystarcza im telewizor. Przepaść między tymi, z grubsza rzecz biorąc dwoma grupami, powiększa się: ci, co nie są konsumentami kultury, coraz bardziej utwierdzają się w swoim stylu życia, ci zaś, co kulturą się interesują, stają się konsumentami coraz bardziej świadomymi i wymagającymi.

Agnieszka Holland tego nie dostrzega. Notabene mówi też rzecz zadziwiającą w kwestii tego, kto nie jest ciekawym materiałem na film: ojciec Rydzyk. Oczywiście, znana reżyserka ma swoje wybory, ale grzeszyć takim brakiem wyczucia do ciekawych tematów odnoszących się do współczesnej Polski, i to w debacie wypełnionej lamentami, że współczesna Polska nie odbija się w sztuce? Życie i działalność ojca Rydzyka to materiał na film pasjonujący. Postać niejednoznaczna, z tajemnicami, wręcz diaboliczna. Człowiek, który zbudował imperium medialne od zera, człowiek, który ma władzę nad co najmniej połową Polski. Lepiej jednak powtarzać oklepane prawdy jaka ta Polska głupia, jaki tu ciemnogród – i nikomu się nie narażać.

3.5.09

Wszystkoizm


proj. plakatu Przemek Dębowski


Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, oglądając wystawę Dom / Home, że czegoś jest tu za dużo, a czegoś za mało. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że nie sam dom był bohaterem tego cyklu, tylko jego peryferia, marginesy, wyrażające się w pragnieniu autorów, Weroniki Łodzińskiej i Andrzeja Kramarza, by spenetrować granice domu jako pojęcia i dotrzeć do zaskakujących miejsc, niekojarzonych z domem wcale, pokazać jak ludzie urządzają dom w niesprzyjających warunkach, gdy życie ich właściwie go nie potrzebuje, albo gdy dzieje się coś, co ten dom zamienia w przestrzeń odmienną od zwyczajowo z domem kojarzonej. Są tu więc domy specjalne, w warunkach ekstremalnych, domy biedne, zastępcze, tymczasowe.

Czego tu nie ma! Zdjęcia ogląda się świetnie, wystawa urządzona bardzo ładnie. Można zajrzeć do prycz noclegowiska dla bezdomnych mężczyzn. Można zajrzeć do najdłuższego bloku świata w Nancy, a tam podglądać mieszkania emigranckie z ich tanim wyposażeniem. Można rzucić okiem na cele zakonników, zaskakująco różnorodne i bogate, notabene, przy okazji autorzy próbują jak bardzo da się rozciągnąć także pojęcie „cela”. Wozy cyrkowców to nie mieszkania tylko nędzne klitki, w których się przeczekuje. To samo da się powiedzieć o miejscach pobytu ludzi czekających dobrowolnie i nierzadko przez lata całe na śmierć w Waranasi nad Gangesem. Są także mieszkania kolekcjonerów, obrosłe przedmiotami do tego stopnia, że to kolekcje panują i nad mieszkaniem i ich właścicielem.

Wiele z tych zdjęć znamy z publikacji gazetowych. Rzeczywiście, ich nastawienie na bycie ciekawostką, element zainteresowania społecznego, jaki się w nich mieści (każdy z podcykli Domu obdarzony został własnym komentarzem), a jednocześnie silna estetyzacja, powodują, że stają się doskonałym towarem do sprzedania do mediów, świetnie wpisują się w potrzebę spektakularności współczesnej kultury. Zawierają w sobie przy tym pretekst obserwacji socjologicznej czy antropologicznej.

Wydźwięk tych zdjęć jest taki, że możemy zobaczyć coś ładnego i coś, co przyciągnie na chwilę uwagę, jest bowiem dostatecznie egzotyczne. Zdjęcia pozwalają na refleksję tej głębokości, co: „ten to ma ciasno”, albo: „jak tu jest brudno”, albo: „jak można tak żyć?”. Nawet naukowiec niewiele więcej może wycisnąć. Bartłomiej Dobraczyński pisze we wstępie do katalogu: Człowiek przełomu XX i XXI wieku jest nomadem, globalnym wędrowcem… […] Migruje za chlebem i lepszym życiem. Często mieszka w wielu domach, które coraz rzadziej są obrazem jego wnętrza, a zaczynają pełnić wyłącznie funkcję bezosobowej sypialni. W dobie telewizji, „National Geografic”, łatwych i powszechnych podróży, wszystkie te obrazy domów są mniej więcej znane. I to chyba drażni mnie w tym cyklu – jego łatwość i wesołkowatość. To jest rozrywka i nic więcej. Dom nie tyle ma odkrywać nowe światy przed naszymi oczami, dawać nam do myślenia, lecz potwierdzać powszechnie znane prawdy.

Oczywiście, nie ja będę dyktować cele, jakie mają stawiać przed sobą autorzy cyklu. Brak ambicji odkrywania czegoś nowego, patrzenia świeżym okiem na to, co znane aż do bólu, nie musi być czymś złym. Jednak, obawiam się, że autorzy Domu czynią pewne zakusy na odkrywczość i studium etnologiczno-socjologiczne. Inaczej nie opatrywaliby swoich zdjęć komentarzami (np. Wojtka Kocołowskiego czy Marty Eloy Cichockiej), nie wędrowaliby do największej w Polsce noclegowni dla mężczyzn czy nie wystawialiby w Muzeum Etnograficznym, jak to się właśnie zdarzyło. No właśnie, ale dlaczego akurat jeśli noclegownia, to największa? Dlaczego tak przypadkowy dobór domów i „domów” do sfotografowania?

Jeśliby utrzymać się w ich logice, to można przypuszczać, że wyruszą następnie do Brazylii dokumentować tymczasowe domostwa drwali pracujących przy największym na świecie wyrębie dżungli, a potem – bo ja wiem? - udadzą się do baz polarników pracujących na Antarktydzie.

Efekciarstwo cyklu Dom jeszcze wyraźniej ujawnia się w zestawieniu z Zofią Rydet i projekcie jej życia, Zapisie Socjologicznym. Tu mamy ponowoczesne przemieszczanie się z miejsca na miejsce, skakanie po temacie, tu liźnięcie trochę tego, tam trochę tamtego, potem zaś dorabianie w naprędce teoretycznej podbudowy. Przy Rydet zaś wytrwała, nieprzerwana przez lata, mrówcza praca polegająca na wizytowaniu niezliczonych chłopskich domostw i robienie zdjęć starym ludziom w ich chałupach. Jakie nieatrakcyjne! A że autorce udało się zrobić niezwykły, autentyczny potrtet polskiej wsi niedługo przed jej całkowitą przemianą– to zasługa jej wielkiego wysiłku, a nie gonienia za możliwością publikacji w gazetach.

Czasy się zmieniły. No tak, zaczynam marudzić.

Mimo wszystko, Dom / Home Andrzeja Kramarza i Weroniki Łodzińskiej to kolejne udane wydarzenie w odnowionym Muzeum Etnograficznym. Hall wejściowy w jego lokalizacji przy ulicy Krakowskiej, jest nawet ładniejszy niż ten w budynku głównym, przy placu Wolnica.


dom / home. andrzej kramarz i weronika łodzińska. fotografie, 25 kwietnia - 30 sierpnia 2009, Muzeum Etnograficzne w Krakowie
PS
Nikt nie potrafi powiedzieć mi kto jest autorem nowej aranżacji wejść do Muzeum w jego dwóch lokalizacjach.