31.1.08

Bolonia: Mambo: Step 2

Eva Marisaldi, Porto fuori, 2007, wideo, 3’10’’

Eva Marisaldi, Jumps, 2007


Diego Perrone, Il primo papà gira in tondo con la sua ombra. La mamma piega il suo corpo cercando una forma. Il secondo papà batte i pugni per terra, 2006
stop motion animation, 7’, Courtesy Galleria Massimo De Carlo, Milano

Diego Perrone, La Mamma di Boccioni in Ambulanza, 2007

Diego Perrone, całość wystawy w MAMbo

***

Mambo – tę dziwną dla polskich uszu nazwę nosi Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Bolonii.
Muzeum to mieści się w dzielnicy, która ma w zamierzeniu władz miasta przekształcić się w dzielnicę kultury, coś w rodzaju Museumsquartier w Wiedniu. Zajmuje wspaniale odnowiony budynek, wyglądający jak pałac, w rzeczywistości zaś będący dawną piekarnią. Mambo w nowej lokalizacji zostało otwarte w maju 2007, wcześniej zaś wiodło egzystencję nomadyczną, stan ten zaś okazał się być wielką inspiracją dla jego kuratorów, którzy w czasie przejściowym, robili wystawy, jak np. w tymczasowej lokalizacji, wystawę „Ghost Files” czy wystawę Markusa Schinwalda w Palazzo Poggi (miejscowym muzeum uniwersyteckim), w opinii moich znajomych, „najlepszą wystawę, jaką w ogóle kiedykolwiek widzieli w Bolonii” – a to jest coś.

Obecnie jednak Mambo wygląda jak typowe muzeum. Biele, beże szarości, dużo pustych prostych przestrzeni, schody, jasno, elegancki kamień na ścianach, betonowe podłogi. Oglądać można tam aż 7 wystaw indywidualnych jednocześnie, co wydaje się niezłą gigantomanią. Całe to poruszenie w Bolonii dzieje się z powodu ArteFiera – targów sztuki. O targach jednak kiedy indziej (jeśli w ogóle, bo nie były one w moim pojęciu zbyt udane).

Na dole Mambo znajdują się wystawy wchodzące w skład projektu, który nazywa się Step 2. to są serie małych wystaw indywidualnych, a właściwie pojedynczych projektów. Autorami nie są koniecznie – jak widzę – artyści szczególnie młodzi. Być może są to po prostu artyści, którzy osiągnęli już pewną pozycję lub są na najlepszej drodze do jej osiągnięcia, ale też jeszcze nie stać ich na dużą wystawę retrospektywną. Tak więc, obok siebie znaleźli się: Adam Chodzko, Eva Marisaldi, Diego Perrone i Bojan Šarčević.

Muszę przyznać, że nie podoba mi się koncepcja aż takiego rozdrobnienia działalności instytucji. Tym bardziej, że nie było widać żadnej sensownej korespondencji pomiędzy poszczególnymi projektami, które były wobec siebie obojętne zajmując przydzielone im miejsca w przestrzeni. Nie prowadziły ze sobą wymiany znaczeń, nie ogniskowały się wokół wspólnego problemu.
Można z tego wyciągnąć wnioski dotyczące polityki instytucji odnośnie kreowania własnego wizerunku i pozycjonowania się na mapie artystycznej Włoch. Widać ambicje do pokazywania jak jnajwięcej wydarzeń, co nie przekłada się jednak na jakość.
***

Najbardziej eksponowane miejsce zajął Perrone, ale żeby do niego dojść, trzeba było przedrzeć się przez obszar wejściowy zaanektowany przez projekt Adama Chodzko. Polegał on na tym, że ludzie z Borgo Panigale, wioski z okolic Bolonii, podarowali artyście swoje buty. Takie pary zużytych butów stały w estetycznych regałach, wyglądających jak popularna produkcja z Ikei. Pomysł polegał na tym, żeby zwiedzający zdejmowali swoje buty, a wkładali buty uzbierane przez Chodzke.

Nie muszę dodawać chyba, że pomysł ten jest wysoce niehigieniczny. We mnie samej wzbudził obrzydzenie – wkładać stare, przepocone buty, które śmierdzą, a kto wie, jakie choroby można przez nie złapać. Jeśli Chodzce chodziło o szlachetne przełamanie tego odruchu, to nie wiem, czy nie jest to gest szaleńczy i głupi. Tak samo twierdzenie, że artysta wykorzystał odruch obrzydzenia, żeby zaszantażować widza, że nie jest tak szlachetny jak mu się wydaje, jest naciągany. Tak się złożyło, że po obejrzeniu wystawy widziałam w supermarkecie parę Romów z Rumunii. Biedni, bardzo, ale to bardzo brudni. Kupowali jakieś drobiazgi i kobieta wysypała na ladę wielką garść drobniaków. Z jakim obrzydzeniem kasjerka brała te pieniądze! Jaka była awantura, żeby w ogóle chciała je przyjąć, biła Cygankę po ręce, bo ta nieśmiało usiłowała wziąć plastikową torebkę! A przecież pieniądze to pieniądze, niezależnie od nominału. Tutaj wyrażają się uprzedzenia i rasizm, a nie w brudnych butach zebranych w galerii.

Niewiele zresztą osób skorzystało z okazji wskoczenia w cudze buty, mimo że obsługa zachęcała do tego.
***

Eva Marisaldi i Diego Perrone. Oboje to artyści prawie, że lokalni. Marisaldi pochodzi z Bolonii, Perrone z Piemontu, a mieszka w Mediolanie. Marisaldi była zresztą pierwszą artystką, którą w Bolonii zobaczyłam. Miała występ w ramach festiwalu Deja vue (Bolonia to chyba stolica festiwali artystycznych, cały czas coś się dzieje), w ASP. Występ ten polegał na ciągłym przesuwaniu pudeł z tektury falistej, niektóre miały dziwne znaki – jakby piktogramy - naklejone na jedną ze ścianek. Przesuwanie wydawało się absurdalne i pozbawione jakiegokolwiek systemu, pomagał jej przy tym mężczyzna. Co było szczególnie denerwujące, oboje wydawali się stać w połowie drogi pomiędzy skupieniem a rozproszeniem, graniem a naturalnością. Nie wiadomo jaka konwencja. Wszystkiemu towarzyszył dźwięk – naturalne odgłosy otoczenia, szum wody, dźwięki samochodu, słowa. Przesuwanie pudeł i pokazywanie piktogramów uruchamiało te dźwięki. Niemniej performance wydawał się sztuką dla sztuki, nie wiadomo po co.

Wystawa Marisaldi w Mambo nie była aż tak rozczarowująca. Był to ciąg niewielkich rzeźb, zbudowanych na kształt toru przeszkód z wyścigów konnych. Drewniane, niewielkie, wyglądające jak zabawki, prowadziły do rampy, ta zaś kończyła się filmem. Film przedstawiał zaś przedziwny wózek jadący przed siebie po długiej grobli. Wózek był miniaturowy, miał daszek, wyglądał trochę jak wózek dla lalek, a w środku znajdował się mały zestaw perkusyjny. Wszystko to było dość intrygujące, to odniesienie do zminiaturyzowanego świata, do świata trochę nieudolnych, skleconych rzeczy, do mechanizmów, które mają własne życie, ale które kończą marnie (robot w końcu wylądował w morzu). Kurator Roberto Daolio, który napisał wstęp do katalogu, odnosi twórczość Marisaldi do neokonceptualizmu. Tłumaczy konstrukcję podestu (który znajduje swoje przedłużenie w postaci morskiej grobli z filmu) odniesieniem do szachów. Podest ma bowiem kształt litery L, jak ruch konika szachowego, na podeście jest wymalowana nieregularna szachownica. Kolejne odniesienie, które mu się narzuca – to świat zabawek. Wystawa Marisaldi jednak wydaje mi się hermetyczna w swoim znaczeniu, którego nie potrafię dociec, mimo że wizualnie mi się podoba. Skrywa swoje sensy, ale i dla interpretatora wydaje się być precyzyjnie skonstruowaną drogą z przeszkodami.
***

Diego Perrone zajął środkową, najbardziej eksponowaną część parteru. Zbudował wielką, wznoszącą się rampę – to jest chyba jedyny łącznik pomiędzy jego wystawą a wystawą Marisaldi. Na rampie zaś usytuowane zostały trzy prace: wideo, rzeźba, obiekt. Właściwie, można powiedzieć, że artysta skonstruował własną, przenośną wystawę – w formie wielkiej instalacji.

Na szczycie rampy znajduje się wideo, o skomplikowanym tytule, w dość swobodnym tłumaczeniu: Pierwszy tato obraca się dookoła ze swoim cieniem. Mama bije swoje ciało poszukując formy. Drugi tata bije pięściami o ziemię (2006). Była to animacja, na której embrionalne stwory, wyglądające także trochę jak obdarte ze skóry psy czy oskubane kurczaki, czołgały się, obracały wokół własnej osi, wykonywały jakieś dziwne ruchy, jak kulenie się czy przycupywanie. To wszystko wyglądało dość okropnie. Nieokreśloność stworów, ich hybrydalność, wywoływały skojarzenia z ludowymi baśniami i jakimiś potworami, z bajkami o zwierzętach w ogóle, z old-schoolową animacją. Cały film był jakiś niedokończony, jakby przez to, że stwory wykonywały tylko niezdecydowane pół-ruchy.

Następna praca była chyba jeszcze trudniejsza. Odlew dzwonu (2007) to wielka rzeźba koloru bodajże wyschniętej gliny. W tej skomplikowanej formie można znaleźć, gdy się człowiek dobrze przyjrzy, rzeczywiście, i dziurę w ziemi na odlew, i formę samego dzwonu, i dysze. Tyle, że rzeźba została postawiona w poziomie, tak więc stała się biologiczną formą, prawie że bez formy.

Kolejna praca to Mama Boccioniego w karetce, obiekt wykonany w sposób bardziej nowoczesny, bo z tworzywa. Jego kształt został zaprojektowany na komputerze, w programie do kształtowania struktur przestrzennych. Nadrukowane na tworzywo zdjęcia zostały znalezione w Internecie i przedstawiają wnętrze karetki pogotowia. Zostały jednak podmienione postacie występujące w niej. Znalazła się tutaj matka Umberto Boccioniego i sam artysta.

Cały ten zestaw sprawia wrażenie bardzo atrakcyjnej formy. trzy prace komponują się ze sobą, tworząc nową całość. Źródła, z których czerpie Perrone, są różnorodne, ale konsekwentne, także punkty odniesienie, jak historia sztuki, awangarda i kultura ludowa. Jednak to, co najbardziej rzuca się w oczy, to nie podkreślane przez kuratorów podejście indywidualne, czy wprowadzenie prywatności do wnętrza galerii, ale raczej bezforemność. Każda z form wykorzystywanych przez tego artystę, jest biologiczna, odnosi się do natury, ale jest też nieregularna. Nie ma w tych formach jakiejś harmonii czy subtelności, zazwyczaj są one dość toporne czy nawet monstrualne. Bezforemność wiąże się tutaj z tym, co irracjonalne, działające na emocje, nie dające się wprost zinterpretować, bo gdy pozna się co składa się na którą pracę, widz zaczyna się w ogóle zastanawiać, czy ta wiedza jest mu do czegoś potrzebna i czy nie jest to po prostu rodzaj kolejnej warstwy pracy: emocjonalne i estetyczne traktowanie znaczeń i formowanie z nich jak mentalnych rzeźb czy obiektów.
***
Pozostawię tę relację bez konkluzji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz